poniedziałek, 17 października 2016

22-go lipca 2013 roku oczy całego świata zwrócone były w stronę Wielkiej Brytanii - tego dnia urodziło się Royal Baby. Dlaczego wspominam to wydarzenie?

Właśnie skończyłam pierwszy rok studiów i byłam przeszczęśliwa. W maju zamieszkałam ze swoim chłopakiem, wynajęliśmy małą, osiemnastometrową kawalerkę, na studiach szło mi bardzo dobrze, a moje zszargane chorobą zdrowie powoli do mnie wracało. Wakacje spędzałam jak każdy student z przeciętną sytuacją materialną – w dzień pracowałam, a wieczory spędzałam nad Wisłą. W lipcu zaczęłam czuć się co najmniej dziwnie, jakbym nie była sobą. Miałam wrażenie, że moje ciało chce mi coś przekazać. Nie myliłam się. Pewnego dnia odważyłam się i wróciłam do domu z trzema opakowaniami testu ciążowego. Wydawało mi się, że sekundy oczekiwania zamieniły się w godziny – w końcu na wszystkich płytkach pojawiły się dwie kreski. Wtedy do mieszkania wszedł mój chłopak, od razu powiedziałam mu o wszystkim i przez długie godziny zastanawialiśmy się co zrobić. On oczywiście pozostawił decyzję w moich rękach, a mnie było okrutnie ciężko – w głowie szalały mi hormony. Za wszelką cenę chciałam zachować ciążę, choć wiedziałam, że nie dokończę studiów i wrócę do domu rodzinnego, bo przecież nie poradzimy sobie bez rodziców. Ostatecznie 22-go lipca 2013 roku czekałam już na tabletki poronne z pewnej zagranicznej fundacji skierowanej do kobiet z krajów o rygorystycznym prawie aborcyjnym. Oglądałam telewizję i strasznie płakałam. Tabletki dotarły 9 dni później. Byłam wtedy w 8 tygodniu ciąży. Pierwszą tabletkę (zatrzymującą produkcję hormonu podtrzymującego ciążę) wzięłam wieczorem, kolejne (wywołujące skurcze) wzięłam rano. Byłam wtedy sama. Cały dzień okropnie płakałam, nie mogłam wytrzymać bólu fizycznego i psychicznego. Siedziałam pod prysznicem i oblewałam się na zmianę zimną i ciepłą wodą, aby nie cierpieć. Poza tym wylewało się ze mnie morze krwi i nie mogłam opuścić łazienki. Skurcze były coraz silniejsze, a krwi wciąż przybywało – po kilku godzinach nastąpił moment kulminacyjny i wyszedł ze mnie skrzep w kształcie półksiężyca. Ból ustąpił i wówczas zrozumiałam co to jest. Wzięłam to w dłonie i bardzo długo się przyglądałam. Nie widziałam tam dziecka, ale wiedziałam, że zarodek jest tak mały, że jeszcze niewidoczny. Przez kolejne kilka tygodni krwawiłam. Do dziś nie mam regularnych miesiączek, nie wiem czy kiedyś urodzę dziecko i przysięgłam sobie, że nigdy nie powiem żadnemu lekarzowi o tym co zrobiłam.

Nie czułam się morderczynią ani nie cierpiałam na syndrom poaborcyjny, lecz teraz czuję, że nią jestem, bo na każdym kroku ktoś wmawia mi, że zabiłam dziecko. Dalej jestem z tym chłopakiem, teraz chcemy założyć rodzinę i w ogóle nie rozmawiamy o tym, co się wtedy stało. Czuję, że postąpiliśmy słusznie, bo wiem, że nic nie moglibyśmy temu dziecku dać, że bylibyśmy sfrustrowani i nieszczęśliwi. Boję się tylko, że to przekreśli nasze szanse na rodzinę. Dlatego jestem z Wami – nie chcę, aby jakakolwiek kobieta przeżyła to co ja. Chciałabym, aby dziewczyny świadomie planowały współżycie, miały dostęp do antykoncepcji i nigdy nie musiały przeprowadzać aborcji w samotności, wylewając morze łez i zwijając się z bólu na podłodze w łazience. Aborcja jest tragedią dla duszy i ciała kobiety. Nie mówmy o dziecku, dziecka tam nie ma. Jest tylko kilka komórek, których nie można dostrzec. Myślmy o dziewczynach, które będą matkami i chłopakach, którzy będą ojcami, kiedy będą w stanie utrzymać rodzinę. Nie pozbawiajmy ich szans na rodzinę, edukujmy ich i postarajmy się uniknąć aborcji, a jeśli się to nie uda to nie pozwólmy kobiecie wykrwawić się na podłodze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz