poniedziałek, 17 października 2016

Mam 36 lat i nie mam dzieci. Staramy się o nie wraz z mężem od wielu lat. Korzystaliśmy z medycyny tradycyjnej (monitoringi, zastrzyki, laparoskopie, inseminacje – 5 lat), medycyny chińskiej (akupunktura, zioła, monitoringi – 2 lata), psychoterapii (6 lat). Ta ostatnia okazała się najbardziej skuteczna. Pozwoliła nam ostatecznie zaakceptować, że nasza biologia ma swoje limity. Mogliśmy z pełnym przekonaniem, że spróbowaliśmy wszystkiego skorzystać z in vitro. Cały proces trwał kolejny rok; kolejny rok nierefundowanych badań, wizyt lekarskich, monitoringów, inwazyjnych leków hormonalnych (szczęśliwie w dużej mierze refundowanych, acz kupowanych w momencie, gdy nie było to pewne, więc trzymanych potem przez 3 miesiące w lodówce). Potem czekanie. Na jajeczka. Dwa. Na zabieg. Na informację z kliniki. Dostałam ją w sobotę o 7:34. Brzmiała: „Dzień Dobry. Państwa zarodki mają 1 dzień.” Po latach pomiarów, wkurzania się na pomiary, czekania, bezsilnych łez, że trzeba czekać, odpuszczania sobie, „żeby wreszcie pożyć” i konfrontowania się z tym, że to jest właśnie moje życie. Po tych wszystkich latach miałam dwoje dzieci – miały 1 dzień! Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie!

W dniu transferu zarodków do macicy dowiedziałam się, że „jeden z nich zatrzymał się w rozwoju. Byłam u niego dziś rano jeszcze, ale niestety nie ma postępów.” Usłyszałam tylko tyle, że ta kobieta – młodsza ode mnie, typ naukowego freaka, który tak dalece nie potrafi rozmawiać o uczuciach, że ciągle cytuje literaturę naukową, że ona widziała moje dzieci! Mogła pokazać je mi, bo miała ze sobą zdjęcia. Były kulkami i miały w sobie mniejsze komórki otoczone złowróżbnymi fragmentami zdolnymi rozpocząć rozpadanie. Jedna z kulek przestała się mnożyć. Drugą widziałam na monitorze, gdy lekarz wprowadzał ją do mojej macicy. Maleńki świecący punkt w kosmosie mojego ciała. Leżałam z podkurczonymi nogami i bałam się ruszyć, oddychać, śmiać, płakać. Przelałam 7 tys. na konto kliniki, która połączyła to, co samo nie mogło się połączyć i dała mi szansę być w ciąży. Kiedy przygotowywaliśmy się na te wydatki była to dla nas kosmiczna kwota. Dziś wydaje mi się śmieszna. Wiem, że są kobiety, które sprzedają telewizory, sprzęt agd, szafy z ubraniami – i zbierają stówka po stówce. Co robią te, które nie mają tych dóbr?

Tego dnia ruszyła inicjatywa, jaką był Czarny Poniedziałek. Dziewczyny zaczęły organizować wydarzenie. Wszyscy chcieli wierzyć, że Polki zastrajkują. Wszyscy bali się czy nie wierzą za bardzo. A ja właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek poczułam, co to znaczy być kobietą, co to znaczy decydować o swoim ciele, co to mi robi, gdy każdy ma coś do powiedzenia o tym, czym jest in vitro, straszy możliwymi uszkodzeniami płodu i koniecznością jego donoszenia. Co to znaczy, gdy ktoś, kto nic nie wiem o mnie, o mojej historii, o moim pragnieniu posiadania dziecka, daje sobie prawo do oceniania mnie, moich wyborów i moich starań. Co to znaczy, że nieetyczne jest mrożenie zarodków? Jakich zarodków? Nie było przecież co mrozić! Moje dziecko terminowało swój rozwój! Widziałam je 10 minut na zdjęciu. Nigdy nie poznam bardziej. Dlaczego ten człowiek wrzeszczy na mnie capslockowym tekstem: „Ty egoistyczna kurwo! Jak możesz zabijać swoje dziecko! Nie jesteś warta, żeby żyć! Nie chciało ci się wcześniej rodzić, a teraz jak ci dziecko nie wyjdzie, to je wyskrobiesz?! Kto dał ci prawo bawić się w Boga?!”

Nic nie rozumiałam. Czułam bezsilność, upokorzenie, złość i lęk. Jak to wyjaśnić, jak wytłumaczyć siebie?

A potem poczułam gniew. Nie agresję, nie wściekłość, nie wkurzenie. Poczułam gniew!!! Jak to się stało, że żyjąc w XXI wieku, mając 36 lat muszę komukolwiek siebie tłumaczyć?! Jak to się stało, że muszę przedzierać się ze swoją historią przez zasieki kogoś o mnie opinii, które ma, choć nigdy o nic mnie nie zapytał?! I dalej: jak to się stało, że dałam sobie wmówić, że sztuczne zapłodnienie oznacza porażkę? Że zapłodnienie determinuje życie. No przecież nie tylko! Przecież ja i mój mąż stworzyliśmy potencjał życia w swoich komórkach. Ktoś je połączył. Ale ten ktoś nie ma wpływu na to, ile czasu te połączone komórki przeżyją. Moje pierwsze dziecko przeżyło 5 dni. I ten ktoś, obcy nie ma wpływu na to, czy ja i moje dziecko damy sobie szansę na rozwój. Od momentu transferu jesteśmy tylko ja i ono, i niewiele innych spraw ma wpływ na to, czy nam się uda. Ale jeśli się uda, to tylko dlatego, że ono miało takie możliwości rozwojowe zapisane w swoim genotypie, a ja miałam możliwości, determinację i chęć, aby użyć siebie do tego, by ono mogło się rozwinąć.

W ciągu kilku dni ewoluowałam jako kobieta, obywatelka, ktoś kto jest i żyje wśród innych, którzy chcą nim zarządzać. I nie mogłam się na to zgodzić! Poczułam, że to ja sama muszę głośno wyrazić niezgodę na taką rzeczywistość. Że nie mogę tylko na to narzekać. Że trzeba działać, bo inni pod płaszczykiem wolności słowa dają sobie prawo do chamstwa; pod pretekstem wolności wyrażania opinii, dają sobie prawo do obrażania mnie; zasłaniając się dobrem mojego dziecka, dają sobie prawo do większej niż ja wiedzy o tym, co jest dla niego najlepsze!
Moje drugie dziecko nie zaimplantowało się w macicy. Straciłam je nie wiem kiedy. Mogłam je opłakać, choć nie było zwłok. Mogłam dostać wsparcie od moich bliskich, choć nikt nie nadał żadnych imion. Mogłam poczuć smutek. I mogłam nie czuć poczucia winy. Zrobiłam przecież tak wiele! I już nikt nie wmówi mi, że za mało, że nie w czas, że nie tak.

Chcę, aby kobiety mogły żyć bez poczucia winy inspirowanego czyimś poglądem na normę, za to w poczuciu i wsparciu ich odpowiedzialności za siebie i ich decyzje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz